piątek, 14 listopada 2014

Jadalne korzenie palowe chmielu


Kilkanaście lat temu przeczytałem w książce o roślinach jadalnych (nazwy nie pamiętam), że korzenie chmielu są jadalne, więc pewnej zimy wybrałem się do lasu by to sprawdzić. Spakowałem się na lekko, bez prowiantu i wody zabierając ze sobą mały plecak, metalowy kubek, nóż i krzesiwo. Po kilku godzinach brnięcia w śniegu zacząłem odczuwać zmęczenie, miałem chęć na ciepły posiłek. Rozglądałem się, co w leśnej stołówce dzisiaj podają. Pod korą powalonej sosny znalazłem kilka smakowitych larw kornika, więcej niż skromnie, poszukiwałem dalej. Pomyślałem, a może zupka? Z krzaka jałowca zerwałem kilka szyszkojagód, nieco dalej urwałem garść zimozielonych liści jeżyn i malutkich listków pokrzywy, czekających pod śniegiem na wiosnę. Obok buchtowiska dzików po zeschniętych łodygach i liściach rozpoznałem chmiel zwyczajny. Ukopałem jak mi się wtedy zdawało kilka dorodnych korzeni i zadowolony ze zdobyczy ugotowałem zupę. Bardzo skromna ta zupa była, składniki- roztopiony śnieg, jałowiec, liście i kawałek korzenia. Spróbowałem korzeni chmielu i byłem okropnie zawiedzony, twarde, włókniste, niesmaczne, pomimo długiego gotowania. Po tym przykrym doświadczeniu na kilka lat korzenie chmielu wykluczyłem ze swego leśnego jadłospisu. Zacząłem się zastanawiać, co zrobiłem źle? Szukałem informacji, ale niestety, nic więcej się nie dowiedziałem, tylko ogólnikowo było wspomniane o jadalnych mięsistych korzeniach.

Teraz już wiem, co było powodem mojego niepowodzenia,  wszystko przez mało precyzyjne informacje podane w książkach. Bywa, że niektóre informacje jedni przepisują od drugich, nie racząc samemu sprawdzić ani wyjaśnić dokładnie, o co chodzi. Spotkałem się z tym nie po raz pierwszy, i nie tylko roślin to dotyczy.

System korzeniowy chmielu zwyczajnego jest silnie rozbudowany, sięga bardzo głęboko, składa się z rosnących poziomo, płytko pod powierzchnią ziemi licznych korzeni oraz rosnących pionowo, głębiej i w mniejszej ilości jadalnych korzeni palowych. I w tym tkwił mój problem, zjadłem nie te korzenie, zamiast palowych zebrałem te poziome, niejadalne. 

Korzenie palowe chmielu zwyczajnego (Humulus lupulus) są jadalne, gotowane bądź pieczone, są bardzo smaczne, niestety nie mam danych o składzie. Nie są włókniste, po ugotowaniu miękkie, łagodne w smaku, w środku z cienkim, ciemniejszym, twardym i elastycznym rdzeniem, który trzeba odrzucić. Korzenie palowe chmielu łatwo rozpoznać, wrastają pionowo w głąb ziemi, od góry prowadzi do nich cienki korzonek łączący korzenie poziome z tymi palowymi. Bardzo charakterystyczna cecha, są wyraźnie zgrubiałe, grubości ok.1-2 cm i długości ok. 30 cm, zwykle z cienką, ciemniejszą brązowoczarną skórką, wnętrze białe. Możemy je pozyskiwać w okresie od jesieni do wiosny, najefektywniej w luźnej ziemi, na wilgotnych stanowiskach, w ciągu 0,5 godziny można ukopać kolację. Odkopujemy górną część korzenia i poluźniamy wokół ziemię, delikatnie wyciągniemy wtedy cały korzeń.
Korzenie chmielu są mało znane, warto jednak nauczyć się je wyszukiwać i przyrządzać.

Na pierwszym zdjęciu od góry moja kolacja, gotowane korzenie palowe chmielu zwyczajnego podane z masełkiem i bułką tartą. Jak to Czesi mówią - ''To je vyborne".

czwartek, 6 listopada 2014

Zapalniczka tłokowa New scout pro


We wpisie o zapalniczce tłokowej własnej roboty napisałem, że ta metoda uzyskiwania żaru mi się nie podoba, nie wyjaśniając powodów. Spowodowane to było brakiem doświadczenia w użytkowaniu bardziej technicznie zaawansowanych zapalniczek jakie można zakupić. Nie chciałem pisać o czymś, czego jeszcze nie poznałem w stopniu pozwalającym na wydawanie opinii
Zapalniczkę tłokową New Scout pro II generacji testowałem przez kilka tygodni, mogłem już porównać jej działanie z pozostałymi metodami.

 
Moja pierwsza zapalniczka tłokowa była zrobiona własnoręcznie, kolejną już zakupiłem w sklepie, bardziej na potrzeby pokazów niż realnego jej używania w terenie. Oczywiście New Scout pro jest znacznie doskonalsza technicznie, a co za tym idzie ma też większą skuteczność. Z zakupu jestem zadowolony, fajna zabawka bo można komuś pokazać, w jaki sposób ze sprężania powietrza można uzyskać żar. Zabawka,  bo tylko w takich kategoriach będę ją traktować, niestety w terenie przegrywa sromotnie np. z krzesiwem syntetycznym, i to pod każdym względem.

Porównywałem cenę, skuteczność, prostotę obsługi, działanie w trudnych warunkach, rodzaje używanych hubek oraz wagę. Cena zapalniczki tłokowej nie jest mała, za kwotę jednej można kupić kilkanaście krzesiw. Uzyskiwanie żaru w zapalniczce tłokowej opiera się na wykorzystaniu innych zjawisk fizycznych niż w krzesiwie i trudno porównywać tutaj skuteczność, jednak nie ma wątpliwości, że łatwiej uzyskać żar za pomocą krzesiwa.
Obsługa krzesiwa jest również prostsza, zapalniczka tłokowa jest skomplikowana technicznie, dużo bardziej niż krzesiwo syntetyczne, które w najprostszej postaci sprowadza się do kawałka pręta. Bardziej podatna na uszkodzenia, zwłaszcza cienkie gumowe uszczelki, wymagają one też smarowania wazeliną. Musimy dbać by nie zanieczyścić piaskiem. Krzesiwo wydaje się w tym porównaniu niemal niezniszczalne.
Różnorodność możliwych do zastosowania hubek w zapalniczce tłokowej jest dużo mniejsza niż w krzesiwie. Poza tym zapalniczką możemy uzyskać tylko żar, krzesiwem syntetycznym również ogień. Waga zapalniczki tłokowej nie jest bez znaczenia, to co najmniej kilka razy więcej niż krzesiwo. Dla osób dbających o minimalną wagę zabieranego ekwipunku zapalniczka może okazać się za ciężka.

Zapaliczka tłokowa New scout pro jest ciekawym rozwiązaniem technicznym, umożliwia w skuteczny i dość łatwy sposób uzyskanie żaru przez sprężanie powietrza. Myślę już nad zrobieniem kolejnych zapalniczek tłokowych w oprawach z poroża i drewna. Trudno zapalniczkę tłokową porównywać z innymi metodami np. krzesiwem czy łukiem ogniowym, gdyż inne są zasady działania. Warto zadać sobie sprawę z wad i zalet poszczególnych metod/sprzętów, by się nie rozczarować. Podsumowując, jeśli chciałbym zabrać w teren coś, z czego w sposób niezawodny i łatwy uzyskam ogień, to z pewnością nie będzie to zapalniczka tłokowa.

Na koniec jeszcze filmik obrazujący działanie zapalniczki tłokowej New scout pro.


 

poniedziałek, 13 października 2014

O bulwa, ale... groszek :)


Groszek bulwiasty (Lathyrus tuberosus), archeofit preferujący gleby gliniaste bogate w wapń. Ja z dotychczasowych wędrówek najbogatsze stanowiska groszku bulwiastego odnalazłem na lessowych glebach w okolicy Sandomierza. Z resztą, ta okolica jest wyjątkowo bogata też w inne gatunki roślin jadalnych, takie eldorado.

Groszek bulwiasty kwitnie od czerwca do sierpnia, ma charakterystyczne, duże, purpuroworóżnowe kwiaty. Część nadziemna szybko zanika i namierzenie stanowisk groszku później nie jest łatwe. Bulwy groszku są chętnie poszukiwane przez różne zwierzęta, min, przez dziki i myszy. Czasami właśnie dzięki pozostałościom po żerowaniu dzikich zwierząt można odszukać miejsca występowania groszku.

Częstszy na pogórzu, głownie na polach, murawach, zaroślach i w ich otoczeniu. Nas najbardziej interesują bulwy, podłużne, o kształcie pękatej marchewki, do kilku centymetrów długości, młode o cienkiej jasnej skórce, starsze o brązowoczarnej, grubszej skórce i białym wnętrzu. Bulwy można wykopywać od sierpnia do maja, na wiosnę łatwiej odnaleźć dzięki wyrastającym młodym łodygom. Trzeba kopać poszukując bulw na nitkowatych korzeniach, to pracochłonne zajęcie szczególnie na glebach zwięzłych.
Bulwy groszku są cennym pożywieniem, pożywne i smaczne, zawierają dużo skrobi, jadalne na surowo, lepsze po ugotowaniu bądź upieczeniu.

To teraz bierzemy szpadelek i idziemy kopać :)

piątek, 10 października 2014

Back in time


Dawno nic nie pisałem, to brak czasu spowodowany licznymi w tym roku wyjazdami jak i sprawy osobiste. Powoli jednak kończy się sezon pokazów i mam nadzieję, że wrócę do pisania.

Kilkadziesiąt imprez historycznych, do tego zloty forum, rekordowa ilość kilometrów przejechana samochodem i godzin spędzonych za kółkiem. Nieprzespane noce, zmęczenie, odciski na dłoniach, skaleczenia itd. Ale to wszystko nic, w porównaniu z satysfakcją, jaką czerpię z tych wyjazdów. Każda impreza, spotkanie w gronie nakręca mnie jeszcze bardziej. Wszędzie było bardzo przyjemnie, nawet gdy padał deszcz i było zimno. Tam gdzie pierwszy raz się pojawiłem zostawałem po przyjacielsku ugoszczony, czułem się wspaniale. Nie będę opisywał, gdzie w tym roku jeździłem, tych imprez jest zbyt dużo. Powiem tylko, że tam gdzie chciałem być, to byłem, niekiedy kilkukrotnie - Krzemionki, Rydno, PraOsada Rydno, Wólka Bielecka, Lublin, Sandomierz, Dymarki Świętokrzyskie, Biskupin, Wolin, Trzcinica, Masłomęcz, Żmijowiska, Krasiejów, Ożarów, Wilczy Trop, Zlot wiosenny forum reconnet i Zlot dla Piotrka oraz ostatnia impreza Konwent.

VI Konwent survival pod hasłem ''Back in time'' odbył się w dniach 26-28.9.2014 w Centrum Kulturowo Archeologicznym w Nowej Słupi. Znane mi doskonale miejsce, u podnóża Łysej Góry, tym chętniej tam pojechałem. Odpowiedzialni: ekipa projektu bushcraft, Darek - ojciec, Jacek - matka, i ja - synek :) Planowanie jak i przygotowania do VI konwentu wraz z Darkiem i Jackiem zaczęliśmy już dużo wcześniej. Z roku na rok konwent bywa coraz liczniejszy, w tym roku to już ponad 100 osób, zatem sprawa przygotowań jest naprawdę poważna. Pomysł na hasło konwentu jak i jego tematykę zrodziła się po obserwacji Darka moich i znajomych zainteresowanych odtwórstwem historycznym. Uznaliśmy, że taki powrót do historii, począwszy od paleolitu do średniowiecza, w nawiązaniu do survivalu będzie bardzo ciekawy. Przygotowany program był bardzo bogaty, a pokazy prowadzone przez ekspertów.

Od piątkowego popołudnia zaczęli przybywać konwentowicze, z całej Polski, od wybrzeża aż po góry, nawet jednego gościa z zagranicy mieliśmy, który w niedzielny poranek zaserwował nam owsiankę na słodko :)
Większość osób spała w namiotach rozbitych na trawce przed amfiteatrem, część w hamakach oraz w długiej chacie i burdze. Miejsca w każdym bądź razie nie brakowało. Pogoda również dopisywała, zwłaszcza w niedzielę, kiedy było bezchmurnie i upalnie. Piątek upłynął na poznawaniu terenu oraz wzajemnym uczestników, czyli integracja:) Wieczorek zapoznawczy przedłużył się nieco, co ze względu na ilość osób było zrozumiałe, gdy ja przyjechałem w sobotę po godz. 8 to jeszcze większość smacznie spała.

Sobotni poranek zacząłem od wypicia przygotowanej w kociołku przez Kubę yerby, która znakomicie mnie pobudza. Po wpisaniu na listę, wydaniu plakietek, drobnych upominków i oficjalnym przywitaniu organizatorów wszystkich uczestników konwentu, przyszedł czas na warsztaty, a tych było dużo. Przyznam się, że nawet nie miałem czasu by wszystkie zobaczyć. Ja rozłożyłem swą skórę z jelenia pod drzewami obok długiej chaty i prezentowałem w jaki sposób uzyskiwano w kiedyś ogień, te najbardziej znane, świder ręczny, łuk ogniowy, krzemień i piryt oraz krzesiwo tradycyjne. Oblężenie miałem duże, nie wszystko zdążyłem zaprezentować, także za wyjątkiem przerwy obiadowej, do wieczora mi zeszło :)
Równolegle odbywał się inne warsztaty. W długiej chacie działało palenisko, przy którym Adrian i Kamil pokazywali jak wykuć nóż czy krzesiwo, chętni mogli spróbować swoich sił. Grzegorz prezentował odlewanie brązu i miedzi oraz ozdoby z kości, Cyprian garbowanie skór oraz wyroby z kory brzozowej, Jacek uczył posługiwania się atlatlem, procą sznurkową i bolas. Michał przebrany w skóry obok swojego obozowiska łowców-zbieraczy opowiadał jak radzili sobie ludzie w epoce kamienia, oprawił też królika krzemiennym wiórem. Piotr opowiadał o tradycyjnym łucznictwie oraz robieniu noży. Tomek pokazywał jak naostrzyć nóż. W sobotę gościem specjalnym był Łukasz Łuczaj, który odwiedził nas i mogliśmy z nim porozmawiać. Dzięki Jagodzie na scenie amfiteatru został odtańczony spontanicznie kankan :) Marta zorganizowała szkółkę tańca średniowiecznego oraz nocne pokazy tańca z ogniem. Wieczorem Tomek Owsiany pokazywał slajdy oraz opowiadał o swojej podróży na Madagaskar. Było jeszcze granie na gitarze i wspólne śpiewanie oraz liczne konkursy. Z kuchni Prasłowian (?) niewiele zdążyłem zrobić. Były frytki z czyśćca, chipsy z topinamburu, placuszki z pokrzywy, zupa ''ze wszystkiego'' oraz barszcz z barszczu.
W niedzielę przed południem odbyły się ciekawe warsztaty zielarskie poprowadzone przez Hannę "Zielichę" Świątkowską. Po południu przyszedł czas pożegnań i odjazdów. To tak w wielkim skrócie.

Mam nadzieję, że to co zobaczyliście, w jaki sposób można połączyć wypoczynek na świeżym powietrzu, współczesny survival czy bushcraft z elementami odtwórstwa historycznego, połkniecie bakcyla i następnym razem spotkamy się już w przebraniach na którejś z imprez.
VI Konwent Survival ''Back in time'' przeszedł do historii. Myślę, że wszyscy wspominać go będą jak najlepiej.

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/BackInTime#
Filmy: https://www.youtube.com/watch?v=zwgvjx6ya9w
https://www.youtube.com/watch?v=rriKdvrgNzk

środa, 13 sierpnia 2014

Kawa z nasion przytulii czepnej


Kawy by się napił :) Na żołędzie i kosaciec jeszcze za wcześnie, więc poszukajmy czegoś innego. W zasadzie to surowca nie musiałem specjalnie szukać, sam się przyczepił do spodni:)


Jak co roku pojechałem na warsztaty do Żmijowisk po naukę. Lubię to miejsce ze względu na miłą atmosferę, ciekawych ludzi, wspaniały klimat, w jakim odbywają się warsztaty i otoczenie, które przypomina moje strony. Co roku pojawiają się nowe elementy, poszerzam swoją wiedzę odnośnie słowiańskiej kuchni. Jest grodzisko, las, pole, łąka, na której pasą się krowy, urocza mała wieś, w której czas jakby się na chwilę zatrzymał, zobaczymy tutaj widoki, jakie już niestety zanikają z naszego krajobrazu. No i jeszcze jest coś ważnego:) Blisko bazy, w drewnianej chałupie jest mały wiejski sklepik z regionalnym piwem, które nigdzie tak dobrze mi nie smakuje jak tutaj.


W kilka osób wyszliśmy przed wieczorem na pobliskie łąki i pola z zamiarem nabierania nasion wyki na polewkę. Nie bardzo pamiętam jak pojawił się temat kawy, nie było jej w planie. Tak więc przy okazji zebraliśmy nasiona przytulii czepnej. W bazie przebrałem je i wrzuciłem do metalowego rondla. Na malutkim ogniu najpierw dosuszyłem przytulię a następnie uprażyłem. Roztarłem uprażone nasiona kamieniem w glinianej misie, nie było tego za dużo, ale kolor i zapach był bardzo zachęcający - pachniało kawą! Wsypałem do kubka i zalałem wrzątkiem, kilka minut niecierpliwości i wreszcie testy smakowe.


Kawa z nasion przytulii czepnej, zarówno zapachem jak i smakiem, przypomina kawę prawdziwą. Kawę próbowało kilka osób, wszyscy uznali, że ma dobry smak, nie słodziliśmy jej ani nie dodawaliśmy mleka. Oczywiście doznania zależą w dużej mierze od tego, w jaki sposób przyrządzimy taką kawę. Poza tym to tylko substytut, prawdziwej kawy nic nam nie zastąpi, tak więc nie bądźmy rozczarowani. Nasiona przytuli czepnej nie zawierają kofeiny. 

W wielu źródłach znajdziemy informację o tym, że z nasion przytuli można uzyskać najlepszy substytut prawdziwej kawy. Zgadzam się z tym twierdzeniem jak najbardziej, próbowałem już różnych kaw, przyrządzanych z innych surowców, ale ta zdecydowanie smakuje najlepiej. Doszukiwaliśmy się jeszcze efektu pobudzenia po wypiciu takiej kawy, jednak efekt pobudzenia wiązałbym raczej z efektem placebo.

Nasiona przytulii czepnej zbieramy w lecie, kawę można zrobić zarówno z zielonych, niedojrzałych jeszcze nasion jak i tych brązowych, już wyschniętych. Zbór jest o wiele bardziej pracochłonny w porównaniu z np. żołędziami, ale prażenie jak i mielenie uprażonych nasion jest za to łatwiejsze. Dalej postępujemy tak samo jak przy robieniu kawy z żołędzi.

Chociaż na co dzień kawy nie pijam, to czasem lubię dla odmiany spróbować czegoś nowego, oryginalnego, takie odkrywanie smaków.

czwartek, 17 lipca 2014

Zlot dla Piotrka



"Żyj tak, aby twoim znajomym zrobiło się nudno, kiedy umrzesz." 

Taki podpis miał Piotr A.P., nasz forumowy kolega, którego wśród nas już nie ma. I zrobiło się smutno, gdyż AP był osobą nieprzeciętną. Udzielał się na forum, interesował się survivalem, był wokalistą w zespole muzycznym, ratownikiem medycznym, miał duże plany, które nie będzie mu już dane zrealizować.

Gdy pierwszy raz pojawił się na forum pomyślałem, co to za ''Abscessus Perianalis'', jakiś ropień? Później poznałem osobiście na zlocie w Bukownie, rozśmieszył wtedy rozciętym nosem saperką:) Pamiętam jego grę na gitarze i śpiewanie nad Wisłą, także naszą ostatnią rozmowę w nocy przy ognisku  na zlocie z okazji 10-lecia forum.

By uczcić jego pamięć zorganizowaliśmy zlot, godnie go żegnając. Nie smutek i płacz, tego na pewno by nie chciał. Miała być dobra zabawa i była. Zlot odbył się nad jeziorem Próba niedaleko Sieradza i był jednym z najliczniejszych w historii forum. Jak zwykle w piątek większość osób docierał z całej Polski do późnych godzin nocnych, Czekał na nich stół bogato zastawiony wszelkimi smakołykami, każdy mógł się posilić. Sobota upłynęła pod znakiem warsztatów: wyjście po dzikie roślinki do kociołka wege, krzesanie ognia, świder ręczny, obróbka  krzemienia i szkła, ABC nurkowania, strzelanie z wiatrówki, strzelanie z łuku zrobionego z rurek PCV i rzucanie atlatem, zrobiliśmy kajak z folii i gałęzi, było pływanie dmuchanym kajakiem i pontonem. Ciepła woda skusiła nas do pływania, na czym kto miał, działo się sporo na, jak i pod wodą :)
Na pobliskiej łące urządziliśmy łowy na ''skaczące białko''. Uprażone pasikoniki można było spróbować w wersji naturalnej, po meksykańsku, a także w zupie z komosą białą. Delektowaliśmy się dobrą herbatą z samowaru i yerba mate.

Byłby to normalny zlot, gdyby nie powód, dla którego spotkaliśmy się. Przed wieczorem odbyła się projekcja dwóch krótkich klipów z AP. Na karteczkach każdy zapisał ostatnie słowa pożegnania. Ułożyliśmy ogromny stos na ognisko i każdy wetkną swoją karteczkę. Było nas blisko 50 osób, każdy dołożył do stosu kilka patyków, ogień sięgał ponad 10 m. Wpatrywaliśmy się jak płomienie pożerają suche gałęzie, zaległa cisza i przygnębienie. Ktoś puścił utwór z pierwszego klipu z wokalem Piotrka. W tym momencie zabrzmiało to niezwykle.
To dla Ciebie AP, żegnaj nam leśny człowieku. Kiedyś się jeszcze spotkamy...

Zdjęcia:  https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/ZlotDlaPiotrka02 
Klipy:  https://www.youtube.com/watch?v=ykwJ6OXe7b8&feature=youtu.be
           https://www.youtube.com/watch?v=CrguoRc0RsQ&feature=youtu.be 

środa, 16 lipca 2014

Wilczy trop 2014


Opowieści znajomych o Wilczym tropie rozpalały moją wyobraźnię od dawna. W końcu zdecydowałem, że chcę tam pojechać, poczuć na własnej skórze, jak to jest.

Wilczy trop to impreza dla odtwórców historycznych, ma charakter zamknięty, co oznacza, że odbywa się bez udziału widzów. Jest to pozytywne rozwiązanie, bardziej naturalne, pozwala skoncentrować się na realizowaniu własnych zadań, nie ma robienia czegoś na pokaz.

Okres to wczesne średniowiecze, X-XI wiek, czasy pierwszych historycznych władców Polski, Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Impreza nawiązuje do naszych korzeni, rodzimej, słowiańskiej kultury.
Wilczy trop odbywa się na początku lipca w okolicy Kalwarii Pacławskiej na Pogórzu Przemyskim. Okolica jest bardzo malownicza, pagórkowaty teren z łąkami i lasami, ale nie tak odludny jak Bieszczady. Trzeba pamiętać tylko, że to obszar przygraniczny. Słyszałem powieść o jednej z drużyn, która w swych działaniach zapędziła się pod granicę i musiała noc spędzić w lesie śpiąc na tarczach :)
Bazą jest brama z wieżą, zasieki i dwie nieukończone jeszcze chaty. Do tego na czas imprezy rozstawiane są namioty, zadaszenia, stoły i ławy. W pobliżu jest źródło ze smaczna wodą, z którego czerpie się wodę. Łąki porasta mnóstwo aromatycznych ziół, przyprawialiśmy nimi nasze potrawy. Rajski kawałek ziemi, w który równie rajsko człek się czuje.

Po załatwieniu kilku spraw formalnych z Kniaziem Sławomirem z Drużyny Grodów Czerwieńskich, wyjechałem w sobotę rano. Już sama podróż to atrakcja sama w sobie, prócz krajobrazów wąskie dróżki, serpentyny i podjazdy. Samochód musiałem zostawić na pierwszym parkingu, a i tak miałem problem z dojazdem z uwagi na niskie zawieszenie w moim aucie. Przebrałem się, spakowałem graty do lnianego wora i na boso ruszyłem do obozu. Na miejscu jednak zastałem prawie same dziewoje, wojowie od rana brali udział w zbrojnej grze terenowej. Szybko się zapoznałem z załogą grodu, okazało się również, że jest kilka osób, które już wcześniej poznałem przy okazji innych imprez historycznych. Przy ognisku w wielkim metalowym garze trwało przygotowywanie strawy (w tym roku w imprezie brało udział ok. 60 osób), w glinianych garach była już przygotowana kasza, nieopodal wędziło się mięsiwo, na stołach czekała inna strawa. Odległe nam czasy historyczne i uboższa w składniki kuchnia wcale nie oznacza, że spożywane wtedy potrawy były mniej smaczne, nic bardziej mylnego. Kilka smakołyków będących dla mnie nowością miałem okazję spróbowania na Wilczym, na myśl o kaszy z mięsem i sosem cebulowym jeszcze się oblizuję :) Pieprzu wtedy nie było, za to sól i bogactwo przypraw ziołowych. Wystarczyło się przejść kilka kroków za bramę, by nazbierać aromatycznej lebiodki, macierzanki czy mięty.

Wliczy trop to impreza o wysokim poziomie, dba się o szczegóły, przestrzega się poziomu historycznego pod względem całości wyposażenia, wyglądu obozu, uzbrojenia czy pożywienia. Jak dla mnie, osoby z zewnątrz, bardzo przyjemnie się to odbiera. Nie ma tu zbędnego obwieszania się świecidełkami, kolorowych jarmarcznych strojów, pomylonych wzorów uzbrojenia wziętych z różnych nacji, niespójności, czy nie potwierdzonych w źródłach elementów wyposażenia. A byłem już na nie jednej imprezie o charakterze historycznej, nie jedną rzecz widziałem, nawet te największe nie są pod tym względem wyjątkiem.

Stałą i jedną z najważniejszych rzeczy na Wilczym są zbrojne działania terenowe przeprowadzane według określonego wcześniej scenariusza, choć nie tak do końca :) Zawsze się zdarzają nie planowane akcje, co jest elementem zaskoczenia i dodatkową atrakcją. Wojowie dzielą się na drużyny i wyruszają w okolice by prowadzić działania militarne, czasem także w nocy. Są też zbójcy atakujący gród i porywający obsadę. Jest też organizowany turniej piątek i pojedynki. Starcia zbrojne, trening, zaprawa, warsztaty jak i wypoczynek, wszystko co towarzyszy życiu grodowemu ma tutaj miejsce. Ze źródła w drewnianych wiadrach trzeba nanosić wody, przynieść opał, przygotować strawę. Wieczorem zasiada się przy ławach lub ognisku, odpoczywa, rozmawia i wspólnie biesiaduje, jak na słowiańską tradycję przystało. A wszystko we wspaniałym klimacie.

Link do albumu: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/WilczyTrop201402#

wtorek, 17 czerwca 2014

Grzyb kurczak


Żółciaka siarkowego ludzie lasu nazywają leśnym kurczakiem lub grzybem kurczakiem (z ang. chicken of the woods, chicken mushroom), nie bez powodu. Dobrze przyrządzone owocniki przypominają do złudzenia mięso kurczaka!

Nie będę opisywał szczegółowo tego gatunku, bo to nie przewodnik do rozpoznawania. Grzyb jest tak charakterystyczny, że nie da się go pomylić z żadnym innym gatunkiem. Jest bardzo wydajny, potrafi dorosnąć do znacznych rozmiarów, dachówkowato ułożone owocniki mogą w sumie osiągnąć wagę nawet kilkunastu kilogramów. Bardzo ważna uwaga, zbieramy tylko młode owocniki, żółto pomarańczowe, miękkie.

Grzyba trzeba sparzyć gorącą wodą, lub co większość osób poleca, kilka minut pogotować w lekko osolonej wodzie. Grzyb mięknie i pozbywamy się  żywiczno-terpentynowego posmaku.

Miąższ żółciaka jest biały, miękki,  zwarty, bez szczególnego smaku i zapachu. Żółciaka możemy przyrządzić na wiele sposobów, najpopularniejsze są kotlety, ale również flaczki, wegetariański pasztet, jako nadzienie pierożków, świetny dodatek do zup, sosów, chińskich dań na patelnię i co, kto tam jeszcze wymyśli. 

Ostatnio pociąłem grzybka w wąskie paski i obsmażyłem na rumiano na tłuszczu. Do tego odrobina soli ziołowej, to wszystko, można wcinać.

niedziela, 15 czerwca 2014

Użyteczny chwast, czyli zupa z badyla :)



Nie zawsze w uprawach czy na grządkach z warzywami wyrośnie nam to, co byśmy chcieli, określamy te rośliny jako chwasty. Kojarzymy je z czymś szkodliwym i nieużytecznym, jednak nie do końca słuszne jest to określenie. Chwasty towarzyszyły człowiekowi od początków rolnictwa i część z nich była wykorzystywana jako składnik potraw. Takich użytecznych chwastów jest bardzo dużo, choćby pokrzywa, czyściec, perz, włośnica, komosa.

Dzisiaj o jednym z takich chwastów, komosie białej, popularnie zwanej lebiodą. Znana i pospolita roślina, użytkowana od neolitu do XVIII wieku, uprawiana także jako warzywo, jeszcze do niedawna była najczęściej wykorzystywaną dziką rośliną w kuchni przez nasze babcie. Piszę w czasie przeszłym, gdyż obecnie już tylko nieliczni entuzjaści, np. tzw. chwastożercy, doceniają smak lebiody.

Przeszedłem się kawałek za dom i narwałem komosy białej, z której ugotowałem na obiad polewkę.
Szczytowe części komosy wraz z niedojrzałymi jeszcze ziarniakami i młode listki drobno posiekałem, dorzuciłem do mięsnego wywaru. Kurki (trwa sezon) podusiłem na maśle i dodałem do gara razem z komosą, gotowałem kilkanaście minut aż wszystko zmięknie. Na koniec zaprawiłem mąką rozrobioną ze śmietaną. Do smaku dodaję czarnuszki lub koperku, sól.

Polewkę z komosy robię w kilku wersjach, z jajkiem, z kurkami lub pęczakiem. Jeśli nie jesteśmy ortodoksyjni to możemy dodać też ziemniaki.

I pomyśleć, że dla większości osób komosa to uciążliwy chwast, takie byle co. Wydajemy ciężko zarobione pieniądze kupując warzywa w sklepie, gdy tymczasem wcale nie mniej wartościowe rosną nam koło domu.

piątek, 6 czerwca 2014

Bosą stopą

Chodzenie boso to dla mnie ogromna przyjemność. Jeśli jest tylko taka możliwość, to ściągam buty i rozkoszuję się tym, co naturalne. Po ciepłym piasku, miękki mchach, liściach czy też trawie, wspaniały jest taki wypoczynek. To naturalny masaż i wypoczynek dla stóp, a przy okazji i buty podeschną. Czasami muszę przekroczyć przeszkodę wodną a szkoda moczyć butów. Nie raz brodziłem w trzcinach w wodzie po pas czy przechodziłem przez bagniste ścieżki zwierząt. W domu cały przez rok chodzę boso. Na szlaku w chwilach przerwy ściągam buty, pozwala mi to lepiej odpocząć. Bardzo przyjemnie chodzi się po lesie bez butów, oczywiście gdy nie jest za zimno. Na początku stopa jest wrażliwa, ale z czasem robi się ''podeszwa'' i jest OK.

Ważna sprawa to technika chodzenia. Mając na nodze założone ciężkie turystyczne buty, które zapewniają ochronę, pewnych rzeczy nie jesteśmy świadomi. Najłatwiej to dostrzec oglądając jak ''prymitywne'' ludy poruszają się w terenie. Kontrolują oni swój każdy ruch, patrząc na co następują ich stopy, jak najciszej, by nie trzasnęła sucha gałązka, nie zaszeleściły liście czy nie walnąć dużym palcem w kamień. Elastycznie, a nie ciężkie stąpanie na cała powierzchnie stopy, tylko najpierw palce, później śródstopie i na końcu pięta, harmonijnie. W ten sposób odciążamy kolana, wstrząsy z chodzenia są amortyzowane przez stopę i nie przenoszą się na kolana.
Tak, czeka nas nauka chodzenia w wieku dorosłym:)

wtorek, 3 czerwca 2014

Łuk ogniowy bez łuku


Na tegorocznym pikniku archeologicznym Rydno w Wąchocku sprawdziłem inny wariant łuku ogniowego - bez łuku. Chciałem też przetestować możliwości kory drzew w zastępstwie linki czy rzemienia. A więc dwa założenia na początek, nie mam odpowiednio wytrzymałej linki ze sobą i nie mam materiału na łuk, mam pozostałe elementy zestawu (podstawka, świder, docisk) i chcę szybko uzyskać żar. Wykorzystuję tylko naturalne materiały znalezione w terenie, nie bawię się w preparowanie i skręcanie lin.

Najbardziej popularny jest tradycyjny zestaw z łukiem z założoną mocną cięciwą, który odpowiada za ruch obrotowy świdra. Jednak sam łuk nie jest elementem niezbędnym, można uzyskać żar, zarówno w pojedynkę, we dwie lub nawet trzy osoby. Najłatwiej jest zestawem trzy- i dwuosobowym, wtedy każdy ciągnie za koniec paska kory, raz w jedną raz w drugą stronę, tak jakbyśmy posługiwali się ręczną piłą. Pasek kory jest raz owinięty wokół świdra, musi być mocno naciągnięty by się nie ślizgał. Jedna z osób dociska świder do podstawki i podstawkę do podłoża.
Bardzo widowiskowy jest łuk ogniowy na kilkanaście osób! Jedna osoba przytrzymuje świder, pozostałe przeciągają linę. Ale to tylko przy okazji dużych imprez o charakterze historycznym.

Znacznie trudniej jest to zrobić jednej osobie, gdyż musi pociągać na przemian za dwa końce paska kory i przytrzymywać w zębach docisk. Stosujemy delikatny zestaw (miękkie drewno, mniejszej średnicy świder, prosty, gdyż wszystkie drgania przeniosą się na nasza głowę) oraz wygodny docisk. Podstawkę można ścisnąć pomiędzy kolanami (pozycja siedząca, zestaw jest nad podłożem), wtedy konieczne jest zastosowanie wariantu podstawki z podkładką na żar, klęcząc dociskać kolanami podstawkę do podłoża lub ją przyszpilić na stałe drewnianymi haczykami.

Łuk ogniowy to łatwa i skuteczna technika otrzymywania ognia przez pocieranie, ale nie w każdych warunkach, ograniczeniem jest tu posiadanie odpowiednio wytrzymałej linki, którą nie zawsze mamy. Linka musi być jednocześnie wytrzymała i odporna na przecieranie. Każdy, kto próbował uzyskać ogień wie jak ważny jest to element zestawu, prawie wszyscy wykorzystują nowoczesne linki z tworzyw sztucznych. Ja sam używam na pokazach mocnego, pojedynczego grubego rzemienia, ze względu na jego wytrzymałość i wygodę. Żadna nowoczesna linka z tworzyw sztucznych nie służy mi tak długo jak rzemień wycięty z naturalnej skóry. Używam też dwu- i czterożyłowego powrozu skręconego na mokro z surowej skóry nasączonego tłuszczem, są praktycznie nie do zdarcia. Znacznie rzadziej używam linek z tworzyw sztucznych czy sznurków z włókien naturalnych.

Pokazy pokazami, a co zrobić, gdy znajdziemy się w sytuacji gdzie nie mamy żadnej linki, pomijając sznurówki, pasek od spodni czy możliwość zrobienia zaimprowizowanej linki np. z pociętej odzieży, itp.? Proponuję wykorzystać to, co daje las, my do prób użyliśmy świeżo zdjętej kory lipowej wraz z łykiem, pasek o szerokości ok. 2 cm i długości 1,5 m. Lipa, gdyż rosła w pobliżu, można też zastosować elastyczną korę innych gatunków drzew. Wbrew obawom o wytrzymałość ten sam pasek kory wytrzymał kilka prób. Bez większych problemów otrzymaliśmy żar w podobnym czasie, co tradycyjnym zestawem. Świdrowanie bez łuku jest łatwiejsze w zgranym zespole, warto wcześniej poćwiczyć.

Próbowaliśmy też linki skręconej z łyka lipowego, wcześniej moczone, oddzielanie warstw, suszenie i skręcanie. Jednak taka linka nie wytrzymała nawet jednej próby, szybko uległa przetarciu, mimo bardzo dużej wytrzymałości na zerwanie. Być może trzeba było użyć grubszej linki?
Kolejna próba to użycie świeżej kory lipowej zamiast linki do łuku, bez skręcania. Tutaj też próba uzyskania żaru się nie powiodła, pasek kory uległ zniszczeniu.

Poszerzając nasze umiejętności nie ograniczajmy się do tych najbardziej znanych metod, ale poszukujmy nowych rozwiązań.

piątek, 16 maja 2014

Grzybnia hubiaka pospolitego - hubka do krzesiwa tradycyjnego



Hubiak pospolity (Fomes fomentarius), znamy zastosowanie jego włóknistej cześć owocników, lecz mało kto wie jak wygląda grzybnia, która ze względu na swe właściwości też nas powinna zainteresować. Grzyb odznacza się dużą zmiennością form i nie zawsze wytwarza owocniki. Ten pospolity grzyb najczęściej występuje na drzewach liściastych: dąb, buk, topola, wierzba, drzewa owocowe, rzadko na drzewach iglastych.

Hubiak pospolity jest groźnym pasożytem drzew. Niszczy je, powodując białą zgniliznę drewna, drzewa przerośnięte grzybnią łatwo uszkadza wiatr. Właśnie w ten sposób najłatwiej znaleźć grzybnię hubiaka. Na świeżych wiatrołomach w pęknięciach zauważymy charakterystyczne, skórzaste płaty wrośnięte pomiędzy słoje drewna. Grzybnia może przypominać też sznurki, bądź watowate pęczki. Barwa grzybni biała, niekiedy lekko żółta lub jasno brązowa, elastyczna, grubości kartki papieru do kilku milimetrów (najczęściej), rzadko powyżej 1 cm.

Grzybnia hubiaka po spreparowaniu to bardzo dobry materiał na hubkę do krzesiwa tradycyjnego. Przed użyciem krawędź grzybni opalamy bądź zwęglamy w sposób, jaki preparuje się hubkę z lnu i bawełny. Zwęglona grzybnia bardzo ładnie się tli, długo się żarzy i trudno ja ugasić, nie jest tak krucha jak len czy bawełna. Krawędź opalam tak, by brzeg miał jak najwięcej nierówność (wycięć), chroni to w pewnym stopniu przed wykruszaniem zwęglonych części i ułatwia zapłon od iskry z krzesiwa. Na hubkę wybieram elastyczne, miękkie płaty grzybni grubości 3-6 mm. Przechowujemy w szczelnym pojemniku chroniąc przed zawilgoceniem i wykruszaniem.

Warto wspomnieć, że nie zawsze każdy kawałek grzybni po zwęgleniu łapie iskry, dlatego warto sprawdzić czy po spreparowaniu hubka działa. Kiedyś miałem niemiłą niespodziankę, znalazłem w wiatrołomie buka grzybnię, której w żaden sposób nie dało się odpalić mimo, że jej krawędź wcześniej zwęgliłem. Grzybnia przyjmuje też iskry z krzesiwa tradycyjnego bez preparowania. Jednak jest to bardzo zawodne i trudne do powtórzenia nawet, gdy już mamy ten właściwy kawałek grzybni, który wcześniej działał i wiemy, w jaki sposób to zrobić. Kawałki grzybni, które udało mi się odpalić były bardzo miękkie i cienkie, wcześniej przygotowuję krawędź lekko je strzępiąc.

Gdy wędruje po Bieszczadzkich lasach to zdarza mi się, że przygotowuję sobie ogniowy zestaw składający się krzesiwa tradycyjnego (ewentualnie nóż), krzesaka z miejscowego rogowca znalezionego w potoku i opalonej grzybni hubiaka. Łatwej i szybciej przygotowuje się hubkę z grzybni, niż z owocnika. Z owocnika hubiaka trzeba najpierw wyciąć plastry nożem, a następnie wysuszyć i opalić krawędź. Jeśli jest sucho to grzybnię od razu opalam i wykorzystuję jako hubkę. Grzybnię hubiaka niestety o wiele trudniej znaleźć niż hubiaka pospolitego. Jest ona mało znana i zarazem rzadko wykorzystywana na hubkę do krzesiwa tradycyjnego.

piątek, 9 maja 2014

Dzień świstaka


Kiepski dzień. Nic nie układa się tak, jak byś tego chciał. Wstajesz rano z nadzieją, i okazuje się, że każdy kolejny jest taki sam, nic nie jest lepiej. Masz wrażenie, że jesteś zamknięty w pętli czasu, z której nie można się wyrwać, bezradność.
Co dzień budzi mnie denerwujący odgłos budzika, wstaję rano i udaję się do krainy Mordoru. Psychicznie wyzuty z chęci do czegokolwiek wyglądam lepszego jutra, ciągle jeszcze się łudzę...
A co, gdy już na niczym nie będzie ci zależeć, stracisz wiarę we wszystko?

Długo zastanawiałem się nad nazwą bloga, najpierw jaka ma być, a później czy ją nie zmienić. Miałem dylemat, bo nie łatwo zaszufladkować to, czym się zajmuję, a jakoś wypada określić, gdybym tego nie zrobił to i tak inni przypięliby mi etykietę. Wydaje mi się, że najbliżej właśnie do tzw. bushcraftu, który łączy różne dziedziny. Nie lubię sztucznych ograniczeń, dlatego zajmuje się różnymi dziedzinami, to co mnie w danej chwili interesuje. Może i niektórzy ze zgrozą patrzą na moje poczynania pod szyldem ''bushcraft'', nic to. To moje widzenie bushcraftu, tak to czuję i tak to robię. To sens i sposób życia, sprawia mi to przyjemność i pozwala odpocząć.
Góry, woda, las, zabytki, wędrówki z plecakiem, zwiedzanie, podglądanie przyrody, robienie zdjęć, jazda na rowerze, pływanie kajakiem, wspinaczka, eksploracja jaskiń, wędkarstwo, zbieranie grzybów, dzikich roślin, dłubanki w drewnie, rozpalanie ogniska, obozowa kuchnia, biwakowanie w lesie - to ma grono swoich wielbicieli. A jak ktoś chce sobie tylko pospacerować, czy poleżeć na trawce, to też mu wolno, każdy odpoczywa jak lubi. Jest bardzo wiele form spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu i każdy, jeśli tylko zechce, to coś dla siebie znajdzie. Jednak każdy trochę inaczej to postrzega, dla jednych to, co jest zwykłą turystyką, to dla innych może być survivalem, jeden opisze przeżycia z wycieczki jako ''lajcik'', a inny powie ''ale hardcore''. Nie ma się co spierać czy to, co robimy to jeszcze bushcraft, czy już survival albo tylko zwykła turystyka, można dokładnie rozgraniczyć te działalności, ale nie oto chodzi. Nie wszystko się wszystkim podoba, to normalne, nie ma potrzeby sztucznie udowadniać wyższości jednej aktywności nad pozostałymi.
W końcu i tak, jakbyśmy tego nie nazwali - bushcraft, survival, puszczaństwo, woodcraft, turystyka, historyczne odtwórstwo itd., to łączy nas wszystkich jedno - cel. Zwyczajnie chcemy się zrelaksować, odpocząć.

Człowiek wypoczęty to człowiek szczęśliwy, a więc odpoczynku, jak najwięcej, dla wszystkich. 

''Słowiański gród'' w Wólce Bieleckiej


Dawno, dawno temu,
Za jednym lasem,
Za jedną rzeczką,
Był sobie gród nadwieprzański...


Ciekawa historia grodu, to raz. Po drugie stosunkowo blisko, a po trzecie obejrzałem ten
teledysk zespołu Percival: https://www.youtube.com/watch?v=GT1dZPv99yA
Lubię takie klimaty, wczesne średniowiecze, słowiański gród, pogranicze, przenikanie się różnych kultur. Nie będę przepisywał informacji ze strony, jak ktoś chce to o grodzie więcej można poczytać tutaj: http://www.slowianskigrod.pl/  Skoncentruje się na tym, co wydarzyło się podczas pikniku rodzinnego 1 dnia maja.


Gród, który jest rekonstrukcją wczesnośredniowiecznego grodziska z pobliskiego Klarowa, jego otoczenie, historię, plany na przyszłość oraz grodzianina poznałem już wcześniej. Teraz pojechałem poznać pozostałych członków załogi oraz zobaczyć jak jest na pokazach. Impreza trwała krótko, zaczęła się o godz. 16.00
od zwiedzania grodu, podgrodzia mieszkalnego, umocnień, miejsca kultu Świętowita. Dla zwiedzających przygotowany był posiłek - zupa z pokrzyw i soczewica. Mogli on zobaczyć jak wybija się monety, narzędzia kościane i krzemienne ''łowców reniferów'', postrzelać z łuku czy spróbować swoich sił w krzesaniu ognia. Odbył się pokaz uzbrojenia wojów, ich możliwości  oraz inscenizacja walki, mała Zuzia okazała się najsilniejsza :)
Zarówno dorośli jak i najmłodsi aktywnie mogli uczestniczyć w przygotowanych licznych atrakcjach. Plenerowe widowisko, dawne tańce przy ciekawej muzyce oraz na koniec tańce z ogniem, które przed zmrokiem zakończyły imprezę.

Wieczorem, po wszystkim, jeszcze chwilę posiedziałem z innymi przy ognisku, omówienie wrażeń i tego, co się wydarzyło. Krótko co prawda trwało to pierwsze spotkanie, ale bardzo mi się spodobało, zwłaszcza zaangażowanie ekipy grodu. Nie wszyscy przyjechali i nie wszystko można było zobaczyć spośród bogatej oferty. Jestem jednak zadowolony z tego wyjazdu, widzę duże możliwości rozwoju grodu. Miejsce ciche, odsunięte od hałaśliwych dróg i zabudowań. Czysta woda, powietrze i ziemia, gdzie można zobaczyć bociana przelatującego nad grodem i posłuchać wieczornego koncertu żab. Żałuję, że nie mogłem zostać na noc gdyż następnego dnia rano musiałem być już na pokazach w Krzemionkach. Mam nadzieję, że następnym razem zagoszczę na dłużej, będę mógł posiedzieć do późna w nocy przy ognisku, razem z innymi przy wspólnej rozmowie i biesiadzie napiwszy się miodu pitnego, zmęczony ale szczęśliwy, po dniu bogatym we wrażenia, zasnąć na posłaniu ze słomy przykryty baranicą w jednej z ziemianek.
Eh, jak bardzo smakuje mi takie życie... Ja tam jeszcze wrócę!

Zdjęcia: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/1MajaSOwianskiGrodWWolceBieleckiej#
Filmik lokalnej TV: https://www.youtube.com/watch?v=ZCEXtopDOzM

piątek, 25 kwietnia 2014

Technika rotacyjna (Floating hand drill technique)

W nomenklaturze anglojęzycznej funkcjonuje określenie ''floating hand drill technique'', co w luźnym tłumaczeniu oznacza technikę pływających (unoszących się) dłoni. W języku polskim nie mamy własnej nazwy tej techniki, ja przyjąłem nazwę technika rotacyjna, gdyż wydaje mi się najbardziej właściwa. Nazwa ''rotacyjna'' związana jest ruchem dłoni wykonywanym podczas świdrowania, zmianą położenia względem siebie, ciągłą rotacją.

Doskonaląc technikę ręcznego świdra ogniowego dojdziemy do etapu, gdy zwykłe świdrowanie już nam nie wystarcza. Dążymy do tego, by świder był coraz krótszy, w ciągłym ruchu obrotowym, bez przerw, ciągłego opadania i podnoszenia rąk. Technika rotacyjna jest właśnie rozwiązaniem tych problemów, najważniejsze co umożliwia, to zachowanie stałej presji i ruchu obrotowego. Świder jest w ciągłym ruchu, nie stygnie nam końcówka świdra, szybciej możemy uzyskać żar. Stała jest też siła, z jaką dociskamy świder do podstawki, pozwala nam to lepiej  kontrolować proces tworzenia się gorącego pyłu. Nie ma ciągłych zmian siły nacisku a więc i ryzyko uszkodzenia świdra jest dużo mniejsze, zwłaszcza tych delikatnych, miękkich. Nie opadają nam ręce, gdyż stale znajdują się na tym samym poziomie. Kolejna niewątpliwa korzyść z opanowania tej techniki to możliwość zastosowania krótszych świdrów. O ile przy tradycyjnej technice moje świdry mają długość w granicach 60-35 cm, to przy technice rotacyjnej są one o połowę krótsze. Mniejsze rozmiary świdra to nie tylko łatwiejszy transport, ale z pewnością łatwiej nam będzie znaleźć w terenie odpowiedni materiał na krótszy świder.
Napisałem o zaletach, technika rotacyjna ma swoje ograniczenia. Nie polecam świdrów wymagających dużego nacisku, a więc ''twardych'', o większej średnicy, na początek coś łatwiejszego np pałka.

Nie wiem na ile historyczna jest technika rotacyjna, na pewno jest mniej naturalna. Jest bardziej zaawansowaną techniką, wymaga manualnej wprawy i treningu. Jednak korzyści jak i frajda z nauki jest duża. Do rzeczy, jak to się robi?

Pozwoliłem sobie zamieścić rysunek ze strony internetowej www.wildwoodsurvival.com, gdzie wg mnie najlepiej objaśnione jest działanie tej techniki, dokładne opisy wraz ze schematami i filmem. Łatwiej jest to zobrazować niż mi napisać, w jaki sposób pracują dłonie.



Pierwsza faza, prawa dłoń przesuwa się do przodu w dół, od końca palców do nasady dłoni. Lewa przeciwnie, do tyłu (od nasady dłoni) w górę, do placów. Dłonie względem siebie są skrzyżowane pod kątem mniej więcej 90 stopni (zwykle jednak mniej). Pod koniec przesuwu następuje szybka zmiana położenia dłoni względem siebie i ruch w przeciwnym kierunku. Czyli w drugiej fazie prawa ręka przesuwa się do tyłu w górę, a lewa do przodu w dół. Jeśli w pierwszej fazie prawa dłoń jest na górze, to w ruchu powrotnym jest na dole. Następuje ciągła rotacja (stąd nazwa) kierunku ułożenia dłoni względem siebie oraz kierunku pracy, jedna dłoń do przodu to druga się cofa, jedna dłoń skierowana ku górze to druga przeciwnie, w dół. Na początku może wydaje się to nieco skomplikowane, ale wystarczy trochę poćwiczyć, by zrozumieć zasadę tej techniki.

Technikę rotacyjną ćwiczę dopiero od kilku miesięcy i nie jestem zadowolony ze swoich wyników, to nic, że uzyskuję żar. Mam zbyt sztywne nadgarstki, praca rąk powinna być bardziej miękka i płynna, muszę też popracować nad szybkością, wywieranym naciskiem na świder jak i przemieszczaniem się rąk na długości świdra. Utrzymanie stałych obrotów i presji przy dłoniach na końcu świdra jest normalne w technice rotacyjnej. Najlepsi potrafią dodatkowo utrzymać te parametry przy jednoczesnym opadaniu i podnoszeniu dłoni, przy stałych obrotach i nacisku ręce wędrują dowolnie, w górę i dół. Prócz pracy dłoni na ''długości'' dochodzi jeszcze ruch boczny dłoni, ale to przychodzi z czasem. Jak was ''wciągnie'' świdrowanie zrozumiecie, co miałem na myśli, będziecie doskonalić własne umiejętności, aż do osiągnięcia perfekcji.
Życzę wszystkim powodzenia.



czwartek, 24 kwietnia 2014

Frytki z łopianu


Nie tak miękkie, cienkie i bardziej chrupkie niż frytki ziemniaczane, które wszyscy znają, ale niech będzie, że z łopianu to też frytki.

Łopian większy (Arctium lappa), łopian mniejszy (Arctium minus), łopian pajęczynowaty (Arctium tomentosum) oraz łopian gajowy (Arctium nemorosum) mają korzenie o podobnym składzie i zastosowaniu. Poza ostatnim gatunkiem, łopianem gajowym, który jest dość rzadki, pospolicie występuje w miejscach ruderalnych, zasobnych w azot, na przychaciach, przydrożach, nad brzegami wód. Łopian jest rośliną dwuletnią, nas interesują korzenie zebrane od jesieni pierwszego roku do wiosny drugiego roku. Na wiosnę łatwo roślinę odnaleźć po wybijających, młodych liściach.

Korzenie jadalne gotowane, pieczone lub smażone, można je też suszyć do późniejszego wykorzystania. Korzenie łopianu potrafią osiągnąć znaczne rozmiary, jednak lepiej wybierać te średnie, starsze są przeważnie twarde, łykowate i mniej smaczne. Młode korzenie mają łagodny smak, są miękkie i można je jeść nawet na surowo. Miąższ pod wpływem powierza szybko ciemnieje. Korzenie łopianu sp. zawierają 2,5% białka, 0,14% tłuszczu, 14,5% węglowodanów oraz ok. 45% inuliny.

Robimy z łopianu frytki. Po oczyszczeniu ( najlepiej tylko umyć, ewentualnie oskrobać) korzeń kroimy w cienkie paski długości zapałki i mocno obsmażamy  na oleju na kolor złotobrązowy. Do smaku solimy. Danie jest smaczne i sycące.

niedziela, 20 kwietnia 2014

Pesto i sos z czosnku niedźwiedziego z makaronem


Wrzucam przepis na świeżo, zanim zapomnę i na zbiór czosnku będzie za późno.

Na ostatnim formowym zlocie, zainspirowany kuchnią włoską, chciałem zrobić zielone pesto, koniecznie z dzikich roślin. Myślałam z czego, co można o tej porze roku nazbierać i wybór padł na czosnek niedźwiedzi. Świeże liście oraz kiszony czosnek niedźwiedzi przywiózł jeden z uczestników zlotu. Jednak surowiec, zanim trafił w moje ręce, częściowo się rozszedł. Z jeszcze większą prędkością rozszedł się ten przerobiony:)

Świeże liście drobno posiekałem nożem, a następnie utarłem dokładnie na pastę w granitowym moździerzu. Dodałem oliwy z oliwek oraz sól, wymieszałem. Parmezanu ani orzechów nie miałem. Spróbowałem odrobinę tego co wyszło, było bardzo dobre w smaku. Zmartwiłem się jednak, gdyż tą ilością nie sposób obdzielić nawet kilku osób. Przerobiłem więc pesto na sos. Dodałem jeszcze majonez oraz kilka ostatnich, niezjedzonych liści kiszonego czosnku niedźwiedziego. Dorzuciłem też twaróg (a'la feta) w oliwie z ziołami przywieziony z ostatniego wypadu w Biesy. Wyszedł aromatyczny i doskonały w smaku, łagodny sos czosnkowy. Podany został w dwóch wersjach, do placuszków z pokrzywy oraz z makaronem.







sobota, 19 kwietnia 2014

Zlot reconnet.pl wiosna 2014



Coś mi się wydaje, że się starzeje, bo zaczynam marudzić obrzydliwie. Bo zlot tak daleko, a opady nadają, marnować dzień urlopu, gdy w tym czasie mógłbym robić coś innego. Przyznaję szczerze, po prostu mi się nie chciało. Miałem nie jechać, ale jednak zmieniłem zdanie, przyjemnie zrobić coś spontanicznie, od tak sobie. Byłbym głupcem, gdybym postąpił inaczej. Na każdym zlocie jest trochę inaczej, pojawiają się nowi ludzie, nowy teren, inne rozmowy i sytuacje. Niepowtarzalna jest za każdym razem atmosfera, do której przyczyniają się wszyscy uczestnicy zlotu. Właśnie dzięki temu warto na każdym zlocie być. Nigdy nie żałowałem i tym razem również. Zlot długo będę pamiętał myślę, że nikt, kto był również  nie żałuje, a wręcz przeciwnie, już nie może się doczekać kolejnego. Z takiego zlotu rzeczą haniebną by było, gdybym również nie napisał żadnej relacji, nie tylko na forum, ale również i tu na blogu. Łatwo nie będzie, bo pamięć ulotna i dużo się wydarzyło, postaram się wymęczyć choć te kilka słów, w celu przywołania wspomnień miłych :)

Każdy zlot kusi, jak zwykle doskonała zabawa w zacnym towarzystwie, niesamowite opowieści przy ognisku, ból brzucha ze śmiechu, tony pysznego jedzenia, morze dobrego alkoholu i znajome twarze leśnych dewiantów :)   
Taki zlot to nie byle co, to nie żadne tam gilgotki, czy rurki z kremem. Zloty forum znane są z wysokiego poziomu, wręcz światowego poziomu:)  To nie tylko zabawa, integracja, ale też edukacja, warsztaty zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem.

Jakaś nieznana siła, duch, taki spiritus movens, każe człowiekowi opuścić wygodny dom i zamieszkać na kilka dni w lesie. Nasze spotkanie przy ognisku, jak to pięknie określiła jedna z uczestniczek, mają charakter kulturalno - spirytualistycznych :)  Lasu nigdy za wiele, kontemplujemy piękne okoliczności przyrody natchnieni duchem, z łac. spiritus, to nie przypadek :) Są tacy, co twierdzą, ze na zlotach jest za dużo alkoholu - to wstrętne pomówienia i kalumnie. Alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w dużych ilościach :)
Razu jednego, podczas zlotu na Wiślanej wyspie, zdarzyło się, że alkoholu pod koniec zlotu zabrakło. Rzecz niedopuszczalna, dlatego ostatnio pojawiła się propozycja zorganizowania kolejnego zlotu na parkingu przed całodobowym sklepem monopolowym i przećwiczenie elementów tzw. urban survival :) Kolejnym sposobem na wybrnięcie z trudnej sytuacji jest uniezależnienie się od dostawców zewnętrznych i uruchomienie własnej produkcji na bieżące potrzeby, jak na razie prace zdążają we właściwym kierunku :)

Zlot forum reconnet.pl, łączącego survival, turystykę, militaria oraz inne formy aktywnego wypoczynku, był bardzo udany. Odbył się gdzieś w Łódzkiem, na miejscu dawnej kopalni piasku, porośniętej już drzewami, na kilka dni teren opanowany przez leśnych ludków. Miejscówka spokojna, otoczona sosnowym lasem, skryta przed ludzkim wzrokiem. Organizatorzy włożyli dużo wysiłku w przygotowania, za co należą się im wielkie podziękowania. Pogoda, choć najmniej istotna, również dopisała.

Opiszę pokrótce jak było, oczywiście jak całą relację należy potraktować z małym przymrużeniem oka:)

Przyjechałem w piątek koło południa, część zlotowiczów już była na miejscu, inni przybywali aż do ranka następnego dnia. Zostałem przywitany tradycyjnie, nie chlebem i solą, ale granatem :) Po Lenorze myślałem, że już mnie niczym nie zaskoczą, a jednak. Większość uczestników zlotu rozłożyła się blisko obozowiska, a ja rozbiłem się na wysokiej skarpie, bałem się powodzi i chciałem stoczyć się na dno:)  Szybko rozwiesiłem plandekę między drzewami, zostawiłem rzeczy i poszedłem do obozowiska. Byłem głodny, przy ''okrągłym'' stole, tak wielkim, że nawet starszyzna zlotowa nie pamięta, zastawionym ''samym dobrem'' posiliłem się ''małym co nieco''.

Kilka słów o potrawach serwowanych na zlocie dla tych, co nie byli. Tradycyjnie prócz wspaniałości przywiezionych przez zlotowiczów w słoikach, buteleczkach, pudełkach itd. działa też polowa kuchnia. Kanonem jest rosołek i chili con carne, tym razem również świeże wędzone, pieczone i smażone mięsa, kociołek wege, oraz placuszki z cynamonem wędzone na drewnie sosnowym:)
Niedzielny poranek to jajecznica oraz ''delikatna'' kawa robiona w dużym kociołku.


Prawdziwy survivalowiec jednak wie, że bez jedzenia można przetrwać dość długo, no ale bez picia rzecz niepodobna. Cytując klasyka, w końcu, nie dla przyjemności się tu spotykamy:) W porównaniu ze skromną ''didżejką'' znad Wisły tutaj ''stoisko'' z procentowymi trunkami zaskoczyłoby nie jednego znawcę tematu, było w czym wybierać. Już bez szczegółów, bo i tak nie pamiętam (to tzw. efekt zatrucia świeżym powietrzem), do świtu zeszło, w miłym towarzystwie czas szybko upływa.

Sobota to dzień warsztatów. ''Rano'' wraz z kilkoma osobami wyruszyliśmy do ''leśnego supermarketu'', czyli zabrałem ich na warsztaty z rozpoznawania dzikich roślin, nie tylko tych jadalnych :) Okolica średnio ''zaopatrzona'' i wczesna wiosna, ale kilka roślinek udało się nam schwytać. Po drodze, co prawda cześć ''królików doświadczalnych'' zagubiła się, ale udało się nam zebrać trochę młodych pędów pokrzyw, z której później usmażyliśmy placuszki z pokrzywy. Niestety zbyt małe ilości wobec oczekiwań, czym kolejny raz wszystkich zawiodłem. W dodatku, w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zginęło kilka placów z pokrzywy. Ze wstępnych ustaleń wynika, że to sprawka tych od mięsa :)
Z przywiezionego czosnku niedźwiedziego miałem w planie zrobić rodzaj zielonego pesto do makaronu. Po roztarciu wyszło tego mało, więc dodałem jeszcze majonezu, chyba było dobre, bo nikogo nie musiałem siłą zmuszać do spróbowania. Zresztą, co złego, to nie ja.
   
Przez kilka dni działała polowa kuźnia, można było zobaczyć jak wygląda np. przekuwanie stali na nóż czy krzesiwo. Przy okazji nabyłem kilka nowych krzesiwek, gdyż nie mam czym krzesać :)
Największym niewątpliwie zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z udzielania pierwszej pomocy, trwały ponad 2,5 godziny!
Odbyły się też warsztaty z ostrzenia noży oraz z oprawiania zwierzyny, która ostatecznie wylądowała na patelni. Można było wystrugać w drewnie łyżeczkę lub kuksę, postrzelać z wiatrówki, ''patoto gun'' oraz pograć na ''dziwnej rurze''. Mi spodobał się siekiero-młot, takie ''maleństwo'' do rozłupywania większych pniaków, tom sobie nim powywijał. Od rana trwała budowa wędzarni, a następnie wędzenie mięs wszelakich. Powstał piec ziemny, w którym upieczony został pyszny schab.
Przed wieczorem były jeszcze skromne warsztaty z krzesania ognia na różne sposoby, nieudane gdyż nic nie spaliliśmy :) Pierwszy raz na zlocie, pod przykrywką nocnych ciemności, odbyły się interesujące warsztaty z ''praktycznej chemii organicznej'', wynik był interesujący, mocno owocowy :) 
Tak wiele się działo w sobotę, że nie sposób było nadążyć. Trzeba było wybierać, gdyż czasami działo się coś w kilku miejscach jednocześnie. Nie udało mi się niestety we wszystkich warsztatach uczestniczyć. Nie zdołałem też uchwycić wszystkiego na zdjęciach.


"Nocne rozmowy Polaków'' przy ognisku, to stały element zlotów, który uważam za największą trakcję zlotów. W sumie na zlot przybyło ok. 40 osób, rozmowy toczą się w małych grupkach. Przy akompaniamencie gitar przy ognisku również jest wspólne śpiewanie pieśni zlotowych, ale nie tylko.


Niedzielny poranek to ogarnięcie terenu zlotu, zbieranie śmieci, pakowanie się i żegnanie. Jeszcze wspólne zdjęcie i przekazanie chochli zlotowej (GChZ) kolejnemu organizatorowi zlotu. Światło dzienne ujrzała odnowiona chochla, o której krążyły legendy niczym o Świętym Gralu, że niby istnieje, ale tak naprawdę to nikt jej nigdy nie widział. 
Nie lubię pożegnań. Żal było wyjeżdżać, i nie problemem jest jak przeżyć zlot, ale jak przeżyć pierwszy dzień po.
Bardzo dziękuję wszystkim za zlot, wspaniała zabawę i cudowna atmosferę.

Więcej zdjęć tutaj: https://picasaweb.google.com/101961305466505913296/ZlotReconnetWiosna2014#


Pozdrawiam serdecznie i do zobaczenia w lesie.

środa, 9 kwietnia 2014

Hubka z lnu i bawełny



Len znany był już w neolicie około 7500 p.n.e., lnianymi nićmi i sznurkami zszywano skóry, później nauczono się tkać materiały. Bawełna na terenie Polski pojawiła się ok. XIV wieku. Zarówno z lnu jak i bawełny można otrzymać doskonałą hubkę.
Gdy na naszych ziemiach zaczęto krzesać ogień krzesiwem tradycyjnym raczej nie używano do tego celu powszechnie hubki z lnu, dobrze spreparowany hubiak pospolity (ale nie przez zwęglanie) ma dużo lepsze właściwości, łatwiej łapie iskrę, nie chłonie tak wilgoci z powietrza i nie jest kruchy. Poza tym hubiak rósł na drzewie, przy obejściu czy też w lesie, nic nie kosztował. Powstanie z kolei lnianej tkaniny wymaga dużego nakładu pracy, to też każdy jej skrawek, nawet po zupełnym zniszczeniu odzieży, dalej był skrzętnie zagospodarowywany, zwęglanie na hubkę było ostatnią rzeczą, którą można było zrobić z lnu.


Zwęglanie (jedna z metod preparowania) lnu czy bawełny jest jednym z najprostszych sposobów na zrobienie hubki do krzesiwa. Polega ono na poddaniu lnu (bawełny) działaniu wysokiej temperatury bez dopływu (przy ograniczonym) powietrza. Otrzymamy w rezultacie zwęglony (wytlony) materiał, matowo czarny, elastyczny, który świetnie łapie iskry z krzesiwa tradycyjnego.

Do przygotowania hubki potrzebujemy naturalnego 100% lnu lub bawełny, jest to ważne ponieważ dodatek włókien sztucznych do tkaniny pogarsza jej właściwości. O czysty len czy bawełnę coraz trudniej, jak więc rozpoznać czy materiał nie zawiera dodatku tworzyw sztucznych?  Trzeba skrawek materiału zwęglić i spróbować czy łapie iskrę od krzesiwa, ja zwykle robię próbę opalając krawędź nad zapalniczką. Czysty len (bawełna) po zwęgleniu jest elastyczny, materiał zachowuje splot tkaniny, włókna nie stapiają się razem i nie tworzą grudek, przy spalaniu tworzyw sztucznych zwykle powstaje więcej czarnego dymu.

Wybieram materiały o grubym splocie np. stare lniane worki i tnę w paski szerokości ok. 3 cm. Ścinki luźno układam do metalowej puszki i szczelnie zamykam pokrywką, w której jest zrobiony mały (ok. 4mm) otwór. Następnie puszkę kładę na żar ogniska. W zależności od temperatury po pewnym czasie przez otwór w puszcze zacznie wydobywać się jasny dym, to oznacza, że len (bawełna) utlenia się. Gdy zauważymy, że przestanie dymić puszkę wyjmujemy z ogniska, odwracamy otworem do ziemi i pozwalamy ostygnąć przez kilka minut. Nie otwieramy wcześniej puszki, gorąca hubka przy dopływie powietrza zacznie się żarzyć i zostanie z niej tylko popiół. Dobra hubka ma być czarna, jeśli jest brązowa to ponownie trzeba umieścić ją w żarze. To mało historyczna, ale najbardziej popularna obecnie metoda przygotowywania hubki z lnu (bawełny).

Zanim do użytku weszły metalowe pojemniki hubkę zwęglano w naczyniach ceramicznych, nie trzeba do tego wcale przykrywki, wystarczy z góry len przysypać (kilka cm wystarczy) suchym piaskiem.

Len czy bawełnę można też zawinąć w cienką aluminiową folię w jakie pakuje się kanapki czy folię z gumy do żucia. Inne sposoby, jeśli nie mamy puszki z przykrywka, może to być aluminiowa puszka po napoju lub jakiekolwiek naczynie, a nawet kawałek cienkiej blachy. Hubkę owijamy materiałem niepalnym tak, by nie była narażona bezpośrednio na działanie płomieni. Można położyć materiał na rozgrzanej metalowej czy kamiennej płycie, też ulegnie zwęgleniu.
W ostateczności można wrzucić kawałek tkaniny lnianej (bawełnianej) w ognisko i kiedy zacznie się zwęglać szybko wyjmujemy i gasimy odcinając dostęp tlenu butem, deską czy kamieniem. W tej metodzie mamy najmniejsza kontrolę nad zwęglaniem, często opalony jest tylko brzeg materiału.

Zwęglona bawełna i len, zabezpieczone przed wilgocią, to jedne z najlepszych hubek do krzesiwa tradycyjnego.

środa, 2 kwietnia 2014

Placuszki ze szczawiem


Prawdziwi mistrzowie codziennego survivalu, to wszyscy ci, którzy żyją z dnia na dzień, potrafią utrzymać siebie, a czasami i rodzinę, za kilka PLN. Rzadko jest to świadomy wybór, większość zmusza do tego sytuacja. Rok temu oglądałem wywiad w telewizji z taką właśnie osobą, stary hipis, który był szczęśliwy, gdy mógł na jedzenie wydać 10 PLN/dzień. Nie będę oceniał czy to dużo, ale jak pomyślę, że za jedno moje krzesiwo ten człowiek przeżyłby ponad 2 tygodnie, a za nóż kilka miesięcy, to mi wstyd.

Zaciekawiło mnie bardzo, co jadł, bo może i kiedyś  mnie spotka to samo, a wtedy takie doświadczenie się przyda. Otóż pokazywał jak robi placuszki z pokrzywą, ale nie w takiej wersji luksusowej, jaką ja podałem. Smażenie na oleju, że się tak wyrażę, to szczyt rozrzutności i czyste burżujstwo, gdy liczy się każdy gram żywności i każda kaloria jaką można z niej pozyskać. Większość oleju jest zmarnowana, jego placuszki powstawały z mąki i posiekanych roślin, pieczone na sucho, na rozgrzanej patelni bądź kamieniu, bez soli, skromnie. Spodobał mi się ten wariant i coraz częściej w ten sposób robię placuszki.

Tym razem podam wersję na placuszki ze szczawiem zwyczajnym, mogą to też być inne gatunki o kwaśnych liściach. Zbieramy czyste listki szczawiu zwyczajnego, jeśli są zanieczyszczone piaskiem płuczemy. Rośliny drobno siekamy, łatwiej będzie wyrobić ciasto. Dodajemy mąkę, proporcje inne niż w smażonych placuszkach z pokrzywy, tutaj mąki musi być więcej niż roślin. Poza tym dodajemy mniej wody, tylko tyle żeby dało się zagnieść jak najcieńsze placuszki. Pieczemy na rozgrzanym kamieniu z obu stron. Smak lekko kwaśny, bardziej czuć smak roślin. Smażenie na tłuszczu jednak bardziej zmienia smak roślin i placuszki są kruche.